W czwartek, dwudziestego siódmego grudnia 2012 roku Pseudoświnia zanotowała:
***
Nie jestem pewna, czy lubię bakłażany. Ba, ja nawet wcale nie wiem, co mam o nich myśleć. Z jednej strony fascynują mnie lśniące skórki fioletowej odmiany Solanum melongena i mroczny pogłos dochodzący z wnętrza w odpowiedzi na pukanie weń. No i w ogóle ja przecież lubię psianki wszelkiej maści, więc to też powinno działać in plus. Z drugiej zaś strony miąższ bakłażana wydaje się być nieco podejrzany: bez wyrazu i zapachu na surowo, za to po ugotowaniu jakby przyciężki, natarczywy, a może nawet złowieszczy. Tak, miąższ bakłażana kryje w sobie zagadkę, której ja, Pseudoświnia, nie potrafię rozwikłać. Wiedziona straszliwą compulsive repetition szukam odpowiedzi nadaremnie, zamawiając bakłażany w restauracjach w rozmaitych konstelacjach i kolorach: z grilla, w kaserolach, wegetariańskich gulaszach i w zupie z orzechów ziemnych uwieńczonej odmianą żółtą. Daremne moje wysiłki: kiedy już prawie wiem, kiedy odpowiedź zdaje się być na końcu języka i w tym właśnie kawałku bakłażana zbliżającego się do moich kłów, nachodzi mnie nagła ciężkość, niemoc ogromna, trudna wręcz do opisania niechęć do psianki tej podłużnej i wstrętnej. Odkładam więc widelec wściekła, bezsilna i z ciężkim żołądkiem. Kto za tym stoi? Dlaczego naraża mnie na taką torturę?
Dlatego właśnie uważam, że niepewność podszyta jest bakłażanem.